piątek, 19 sierpnia 2016

Jak zdenerwować kota

Kiedy przybyłem do domu Tymonowej, miałem już pewną mało gustowną ozdóbkę - obrożę w kolorze bzu . A fu! Tymonowa przyniosła mi ją w prezencie, kiedy byłem w lecznicy. Okazuje się, że to nie ozdoba, a środek zaradczy na moje skołatane nerwy - obroża feromonowa. Fakt pozostaje faktem, że tam w lecznicy bałem się ludzi jednakowo bez obroży jak i z nią. Z czasem lękliwość mi przeszła i wśród kocic rezydentek u Tymonowej czułem się całkiem nieźle, tym bardziej, że Krecia uważana za agresywną, agresywną nie była. Chyba z powodu tej fioletowej obróżki, bo też coś takiego nosiła. Za to z Rysią miałem na pieńku. Napadała na mnie z byle powodu, przy okazji dostawało się Kreci. Rysia miała być "spokojna i nie wadzić nikomu", więc "fiolecik" przeznaczony dla niej, spokojnie spoczywał w pudełku.  Spokój i opanowanie Rysi było tylko naszym pobożnym życzeniem. W Rysi obudziła się tygrysica. No i stało się. Rysia dostała obrożę -  zadziałało, ale nie tak jak oczekiwaliśmy. Rysica się wściekła. Warczy i napada na wszystkich, na mnie szczególnie, więc zostałem odizolowany w łazience. Krecia chroni się na szafie, gdzie wysoko gabarytowa Rysia za nią nie wskoczy. Dostało się też pazurem po łapach i Tymonowej. Teraz zastanawiamy się: Uwolnić Rysię z niechcianej ozdoby, czy przeczekać jej humory? Co ją tak zdenerwowało, wszak damy lubią biżutki. Kolor jej nie odpowiada czy co? Ja przywykłem to i ona może. W końcu, jak by chciała, to można jej do kompletu pazurki trzasnąć na fiolet. Sam widziałem w telewizji zwierzaki z pomalowanymi pazurkami. Ty się Ryśka ciesz, że Tymonowa nam nie zafundowała gustownych ubranek i nie przebrała za zajączki albo myszki. Obróżka to mały pikuś, no i służy dla naszego dobra. Mamy się kumplować, a nie warczeć na siebie. Przeczekaj, Ryśka, trudny okres, a na pewno wkrótce zapomnisz o ozdobie! No i mnie polubisz, bo fajny jestem facet.

Miesiąc później:
Obróżek już nie nosimy. Z różnych względów...

niedziela, 26 czerwca 2016

Cześć, jestem Bolo




Postanowiłem przygarnąć blog, bo od dawna odłogiem leży. I wcale się nie dziwię, że chwastami zarasta, bo Tymonowa* ma ostatnio huk dziwnych obowiązków. Wiem, że ważne, więc nie marudzę. Najważniejsze, że w tym zapędzeniu zauważyła mnie. Jakoś tak zimą zaczęła przyjeżdżać na wieś z B.. Przywoziły jedzenie, ogarniały działkową altanę, w której się chroniłem i zaglądały do śmietnika, gdzie zorganizowano kocią stołówkę. O tym było sporo na fejsie, więc się powtarzać nie będę. W każdym razie zauważyła mnie na tych  działkach i jęknęła: O, jaki piękny! Ciekawe, jako to dostrzegła, bo podejść się nie dałem. I nasze drogi na długo się rozeszły. Nastała wiosna. Właściciel altanki nakazał eksmisję kotów, bo smrodzą, brudzą i rozkopują grządki. Sterylizacje, kastracje ruszyły pełną parą, by nasze bractwo przestało się nadmiernie rozmnażać i przy okazji smrodzić. Dałem się podejść jak pierwszy naiwniak. Wystarczyła odrobinka świeżej wołowinki i wpadłem jak śliwka w kompot, tj. w klakę-łapkę. Akcja ograniczenia kociej populacji nie zażegnała eksmisji z działek. Poszliśmy na bruk. Beze mnie, bo mnie dopadło jakieś świństwo. Wylądowałem w kocim hoteliku w lecznicy weterynaryjnej. Ciężko było. Z nosa ciekła mi ropa, a kiedy przestała to i tak wydawałem z siebie świsty, chrapania i inne dziwne odgłosy. Spędziłam tam dwa bite miesiące, ale świstanie nie ustało. Do adopcji się nie nadawałem, bo byłem dzikus. I kto zechce felernego kota? W zasadzie powinienem się nazywać Feler. I wtedy Tymonowa dowiedziała się, że jestem tuż za rogiem, na sąsiedniej ulicy.  Odwiedziła mnie raz i drugi. Przyglądała się sceptycznie, zagadywała, wzięła nawet na ręce. Syczałem, ale się mnie nie bała, za to ja okropnie. Nie bardzo jej się podobało, że kupy robię obok kuwety, ale jakoś się nie martwiłem. Zostawi mnie w spokoju, nikt mnie nie zechce i wrócę w okolice ukochanych działek. Nic z tego! Zabrała mnie do swojego domu, gdzie na dzień dobry zacząłem załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne na środku łazienki - moje tymczasowe lokum. A Tymonowa na to nic a nic, choć coś tam czasem mamrotała pod nosem. Cierpliwie porządkowała łazienkę. Na moment wstawiała mnie do kuwety, co miało mnie nauczyć rozumu.  Wiedziałem do czego służy kuweta, ale z nerwów, w obcym miejscu zupełnie zapomniałem.
No i te dorosłe kocice - rezydentki, które niekoniecznie lubiły nowych przybyszów i nieustannie warowały pod drzwiami mojego apartamentu.  Przyznam, że lubiłem te sprzątania łazienki, bo kocice były zamykane w pokoju, a ja mogłem zwiedzać spokojnie przedpokój. Okazało się, że poza łazienką są jeszcze inne przestrzenie. I wcale nie takie straszne. Nikt mi krzywdy nie robił, z syczenia pań-rezydentek nic sobie nie robiłem, systematycznie dostawałem jedzonko i znów zacząłem trafiać do kuwety. Dziś, większość czasu spędzam poza łazienką. Niestety, grandzę strasznie i na noc oraz podczas nieobecności Tymonowej w domu, trafiam pod klucz. Oczywiście, protestuję, ale na nic to się zdaje. Ale co tu narzekać, nie jest tak źle. Może mniej swobody niż na działkach, ale jedzenie mam na każde miauknięcie, a i na głowę nie kapie. No i jak wieść gminna niesie, na działkach zrobiło się niebezpiecznie.